Dziś znów temat luźny, bardziej „życiowy” niż stricte finansowy, z dużą porcją z moich studenckich wspomnień. Temat pojawił się podczas dyskusji z kumplem. Mianowicie: Imprezy, spotkania towarzyskie… czy lepiej organizować je u siebie w domu, czy od tego są raczej kluby i puby? Co jest w gruncie rzeczy tańsze i mniej obciążające?
Za czasów studenckich, częściowo z powodu konieczności oszczędzania funduszy (ceny w klubach przerażały), częściowo z faktu współdysponowania dość przyjemnym mieszkaniem w centrum miasta – często urządzałem domówki. Uwielbiałem być duszą towarzystwa i gospodarzem imprezy, dobierać muzykę, “zarządzać” godzinami startu i aprowizacją, odwózkami i noclegami gości… w mniejszej części (jak chyba każdy facet) sprzątaniem po imprezie.
Przez około roku byłem prezesem jednej z organizacji studenckich i organizatorem zarówno życia uczelnianego, jak i rozrywkowego pewnej grupy ludzi. Było fajnie, naprawdę fajnie… i to najlepsze podsumowanie tego okresu, z naciskiem na słowo “było”.
W końcu musiał przyjść czas na otrzeźwienie i gorzką refleksję. Z jednej strony takie intensywne życie “studenckie” to wciąż jakieś fajne imprezy, nowe projekty, nowi znajomi, nieustanna ekscytacja i poczucie bycia “na fali” z drugiej strony topniejące w oczach fundusze (które w większości zapewniali rodzice), trudności z finansowym dopinaniem miesiąca (ratowała mnie tylko praca dorywcza).
Bycie etatowym wodzirejem i duszą towarzystwa niestety zaczęło się też odbijać na wynikach w nauce. Około pół roku “gorącego okresu” jechałem jakoś na wcześniejszym dorobku “naukowym” i pewnym rozpędzie z poprzednich miesięcy, ale wkrótce moja kariera “uczelniana” zaczęła się sypać w oczach, brak kolejnych zaliczeń, opóźnienia projektów wymaganych przez ćwiczeniowców, kolejne poprawki. Problemy przeniosły się też na życie osobiste i towarzyskie. Wszystko zaczęło mi się sypać jak domek z kart. W końcu znalazłem się dosłownie o milimetr od wylotu z uczelni, dosłownie i bez przesady.
Uratował mnie nie żaden cud, ale rezygnacja z poprzedniego stylu studenckiego życia, “uspokojenie się” i zainwestowanie wszystkich sił w naukę, w pracę, w samorozwój. Przeskoczyłem z trampek i kraciastej koszuli w krawat i garnitur.
Oj… bez przesady. Nie oznacza to, że “zesztywniałem” zupełnie. Spotykanie się z ludźmi oraz imprezowanie w moim własnym domu skończyłem jednak raz na zawsze. Od czego są puby, kluby, dyskoteki… a dla nieco poważniejszych spotkań, wizyta w restauracji, czy jakiejś instytucji kulturalnej… do podobnego stylu życia towarzyskiego zacząłem namawiać znajomych.
Czy nie lepszy jest np. wypad ze znajomymi na komedię do znanego teatru, potem lampka wina w teatralnej kafejce (albo ciastko czy lody), potem powrót taksówką do domu i spokojne, pozytywne funkcjonowanie kolejnego dnia (kiedy od rana trzeba odpowiedzieć na korespondencję i telefony klientów)… Myślę, że tak… w końcu człowiek wyrasta z postawienia gościom skrzynki piwa, dwóch butelek mocnego trunku i jazdy na maksa (Odpada dylemat kto ma posprzątać pozostałości po gościach dnia następnego, heh?).
Oczywiście są okazje wymagające bardziej klasycznego podejścia. Dyskoteka, karaoke, urodziny jakiegoś VIPa, zjazd klasowy po kilku dekadach, czy jakaś impreza integracyjna. Jednak tu sprawa jest jasna. Wynajęty lokal (w żadnym razie własny), sprawdzony catering a do oprawy muzycznej dobry, znajomy DJ (tutaj z pełną premedytacją, dla Czytelników z moich okolic, polecę kumpla – Artura: DJ Lubin).
Nie mam żadnej ochoty robić imprez samemu, u siebie i wolę je dosłownie, w bezpiecznym promieniu min. kilkuset metrów od domu/biura, niepotrzebne skreślić, by komuś z gości nie przyszło do głowy hasło “To co, skoczymy po 0,7 i przenosimy się do ciebie?!” Powiem humorystycznie – nie można być dobrym we wszystkim – nie można być dobrym organizatorem imprez dla całego grona znajomych i jednocześnie dobrym studentem, albo managerem firmy, funkcjonującym na pełnych obrotach w dniach następnych. Niech ludzie się specjalizują w tym w czym są najlepsi, albo w tym co są w stanie znieść (np. właściciele lokali i bajzel po mega-imprezie).
Na zakończenie wrócę jeszcze do moich czasów studenckich, a dokładniej do chwil tuż po rezygnacji z organizacji domowych imprez, mojego spoważnienia i “ubrania garnituru”. Mój sublokator nie chciał do końca wyhamować i kontynuował urządzanie domówek dla swojego grona. Szczerze mówiąc wtedy miałem już dosyć robienia z domu klubu rozrywkowego, obligatoryjnego uczestniczenia w sprzątaniu poimprezowego bajzlu i po prostu zwyczajowo ewakuowałem się na weekend np. do dziewczyny…
Po kilku imprezach, pogłębiającej się dewastacji mieszkania, kradzieży dokonanej przez kogoś z gości, a w końcu po interwencji policji i przepychankach z funkcjonariuszami w wykonaniu gości sublokatora skończyło się moje zamieszkiwanie w tzw. mieszkaniu studenckim. Każdy wiek ma swoje prawa – także wiek studencki – w moim wydaniu zachłyśnięcie się wolnością i domówkami minęło stosunkowo szybko (choć nie mogę powiedzieć, że zupełnie bezboleśnie).
Czy Ty wolisz samemu organizować imprezy „na swoim terenie”, czy tak jak ja zlecić tę przyjemność innym? Napisz w komentarzach!
Sympatyczny wpis 🙂
Wiesz, że u mnie jest to zupełnie odwrotna historia?
To prawda, nigdy nie byłem i nie zamierzam być „imprezantem”…
Tak jak kiedyś, tak i dziś wolę rzadkie spotkania w niewielkim gronie znajomych, które kiedyś organizowaliśmy „na zewnątrz”, dziś u mnie w domu.
Może to skutek tego, że w końcu znalazłem swoje miejsce i coraz rzadziej chce mi sie ruszać poza moją hacjendę. Nie wiem…
Coś do jedzenia, dobry alkohol, muzyka w tle lub jakis film na „prześcieradle” i mozna siedzieć do rana, bo nie wiadomo kiedy te godziny płyną…
Nawet gdybym chciał spróbować Twojej koncepcji to u mnie obecnie, tak się też składa, nie ma absolutnie warunków do przyjmowania gości na siedzenie do rana. Stan pół-permanentnego remontu, trochę „na wyrost” rezygnacja z jednego pomieszczenia w typowym M4 na rzecz koncepcji „open space” oraz część biura przeniesiona do domu…
Ale szczególnie mi to nie przeszkadza, jak pisałem, odwykłem od goszczenia się u mnie. Jak w tekście – nauczyłem się, że wielorakie koszty bycia gospodarzem imprez przewyższają wszelkie możliwe korzyści, a i można za bardzo się zapędzić w tym imprezowaniu 😉
Kluby, puby, restauracje – a jeszcze do tego jakiś jasny układ kto stawia – i późniejszy spokój oraz brak pretensji całego świata w stosunku do ciebie…. że to, że tamto…
Teraz wolę czysty układ i przemyślane spotkania. Wiemy o której godzinie zamykają pub. Wiemy ile kosztuje piwo (i to, że nie będzie wyścigu na 12 piw) wiemy, że trzeba zostawić kasę taxi. Nie ma dylematu gościa/i, który przedłuża pobyt ponad pewną przyzwoitość, nie ma nasikane wszędzie tylko nie do muszli… itp.
Ani lepiej, ani gorzej 🙂
Poprostu inaczej i na miarę aktualnych możliwości (tudzież i oczywiście chęci)
Inna też rzecz czego po takim spotkaniu oczekujemy: hucznej imprezy do białego rana, czy spokojnej „nasiadówy przy winku”.
Spodobał mi sie wpis, bo po prostu poszliśmy tą samą drogą w zupełnie odwrotnych kierunkach.
I każdy z nas znajdzie dla swojej drogi logiczne uzasadnienie.
Wiesz, taki uśmiech do siebie samego jak to różnie ludzkie życia sie plotą
no wyobrażam sobie Twoje imprezy motocyklowe 😉
Imprezy motocyklowe to zupełnie cuś innego…
Dwie w roku i z pewnością nie na mojej ziemi 🙂
Ale faktycznie – jako organizator – wiecej przy nich robię niż się bawię
Tak jak napisałeś – każdy wiek rządzi się swoimi prawami (przełożenie zazwyczaj leży gdzieś w kieszeni). Zaletą imprezowania poza domem jest też to, ze możesz skończyć imprezę, kiedy chcesz – po prostu idziesz. Jeśli zapraszasz gości do siebie – jesteś do końca.
W czasach studenckich nie robiłem domówek, bo nie miałem ich gdzie robić. Pierwszy rok to stancja, właścicielka mieszkała na piętrze, więc zupełnie to odpadało. Drugi rok to było mieszkanie z kolegą w kawalerce bez ogrzewania (semestr zimowy 😛 ) wiec też nie było gdzie imprezować…
Teraz to wszystko zależy jaki jest target, choć nadal wyznaję zasadę, że dobry „biforek” w domu nie jest zły 😉 można zacząć o dowolnej godzinie, jak ktoś się spóźni/przyjdzie wcześniej to nie ma problemu, troszkę zjeść i wypić (w klubie nie zawsze można dostać coś innego niż orzeszki albo paluszki). Na ostatnie urodziny miałem część domową (tort był, sporo alkoholu, przystawek, było gdzie zostawić prezenty 😉 ) i część klubową z wynajętą salą. I w klubie nie wyszło tak drogo, bo trochę już wypiliśmy w domu. Zresztą dzięki takiemu „biforkowi” przed imprezą poznałem moją obecną dziewczynę, dzięki czemu jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem, więc widzę sens organizowania (z umiarem!) imprez w domu 🙂
dziewczynę można poznać i u siebie na biforku i później w klubie 😉 jak poznasz u siebie w domu, szczególnie swoim własnym, dziewczyna ma już wstępny wywiad „majątkowy” zrobiony i odpada sporo ceregieli i podchodów 😉 mówię tu ogólnie o przebiegłości płci pięknej 😉
tak, to w sumie też jest jakaś strategia, bo startowa impreza się skończy, zanim jeszcze zacznie robić się w domu chlewik i potem skok w taksówkę i możemy korzystać z dobrodziejstw klubu
jednego tyko nie lubię – jak jestem w pubie, czy klubie – to już kontynuuję zabawę tam – nie lubię wychodzenia z pubu na moment, aby w przerwie między piwami doprawić się setką w pobliskiej żabce – a „niestety” taki wariant oszczędnościowy wykorzystuje strasznie dużo ludzi (wiem, bo mieszkam mniej więcej między pubem a żabką, okolica po imprezie usłana małpkami)
Zdecydowanie wolałam puby. Nie kluby, ponieważ tam nie da się porozmawiać, a właśnie puby czy jakieś kawiarenki. Miłe, ciche – takie, w których siebie słychać i nie trzeba przekrzykiwać muzyki. Nigdy nie przepadałam za „domówkami”, bo niektórych ceny hamują, a na domówkach alkohol i przekąski są tańsze. Oczywiście wszystko ma swoje plusy i minusy, ale muszę przyznać, że teraz, gdy czasami w weekend idę na spacer około 9 rano i widzę młodsze ode mnie osoby, które dopiero wracają z imprezy… to oddycham z ulgą, że ja mam tyle czasu dla siebie tego dnia 🙂 A oni będą odsypiać. Oszczędziłam nie tylko czas, ale i pieniądze 😉 Mniej wyjść, wyjścia dużo krótsze, a dzięki temu oszczędzam np. na kino, na restaurację itp. Poza tym mogę zawsze wyjść z pubu, a gdybym organizowała u siebie imprezę, to chcąc nie chcąc muszę być do końca 😉 I nie zasnę. Ani też nie wyproszę kilku gości, bo to po prostu niegrzeczne.
Czyli Remigiuszu za czasów studenckich robiłeś za kaowca [O:-)
Przyznaj się jaki był (jest?) Twoj rekord na setke 🙂
O jakiej setce myślisz? ;-P
O takiej jak u Grzegorza Lato, czyli 3 sekundy 😀
ostatnio nie bije rekordów, ale trochę sportu uprawiam ;-P
zobacz: http://dlafaceta.biz/hobby-faceta/recenzja-sklepu-winopolowy-wino-dla-faceta/
kurcze, świetny wpis, szczegolnie dla studenta, ktory wlasnie skonczyl II rok. szalone integracje sie skonczyly, za to trzeba robic praktyki i szukac pierwszej powaznej pracy „w zawodzie”. moi znajomi tez powoli sie uspokajaja, czesciej wychodzimy gdzieś zjeść albo coś wypić i powiem szczerze, ze to mnie mniej boli niż kupowanie szalonej ilosci alkoholu na calonocna impreze, po ktorej z reguly i tak sprzatala moja biedna dziewczyna. od siebie moge polecic v*****, dzieki ktorym ostatnio przeimprezowalismy cala noc z niezlym szumem we łbie, ale bez kaca rano, co bylo duzym zaskoczeniem! ;p
Ja co prawda nie studiowałem dziennie ale zaliczyłem coś podobnego po skończeniu gimnazjum i przejściu do szkoły średniej w gimnazjum byłem trzymany raczej pod kloszem nie pozwalano mi na zbyt wiele w szkole średniej nagły powiew wolności zaczęły się imprezy z początku niewinne wyjścia do pubu później kluby i coraz mocniejsze imprezowanie domówki w mniejszym stopniu również niestety skończyło się to używając trochę humorystycznie terminologi lotniczej twardym lądowaniem a raczej mocnym pieprznięciem o ziemie rok nie zaliczony zmiana szkoły znajomi pokończyli się dość szybko .Generalnie więcej strat niż pożytku jak najbardziej wspólne wyjścia ze znajomymi są ok ale jest dość cienka granica między prowadzeniem normalnego życia towarzyskiego a działaniem już ewidentnie na swoją szkodę .Według mnie można się przed tym zabezpieczyć posiadając jakieś ciekawe hobby może to być jakiś sport wtedy energię życiową ładujemy w to a nie w bez sensowne ostre imprzy
Ale jestem zdumiona. Moje doświadczenia są wprost przeciwne. Jak ja tęsknię za tymi czasami, kiedy w mieszkaniu rodziców, którzy właśnie wyjechali na tydzień urządzało się domówkę. Każdy przyniósł to co miał, jakieś ciastka, sałatki, alkohol też, jasne. Ale nigdy nie było u mnie problemu z obrzyganą podłogą, parzeniem się publicznie lub w klozecie. Kwestia kultury. Przyrzekam,że sztywniakami nie byliśmy. Obowiązkowa była gitara do 5 nad ranem, tańce, chociaż metraż 50 m2 na 20 osób, to nie luksusy, poczucie humoru rodem z Monty Pythona itd. Wykwintne menu obejmowało ryż z kukurydzą i sosem pomidorowym oraz kanapki i paluszki no i to, co przynieśli goście. Imprezy bywały „tematyczne” – takie były najlepsze. DJ, to był obciach i siara. Sami umieliśmy puścić sobie muzykę z kasety:-) Kto nie chciał tańczyć, siedział w kuchni na blacie i gadał. Znajomi przyprowadzali znajomych. (Fajnych kolegów!!!;-) Moim zdaniem łatwiej było poznać kogoś nowego. W dyskotekach jest taki hałas, że nawet własnych słów nie słyszę Dramat. Potem wszyscy spali na podłodze w śpiworach, albo tam, gdzie było miejsce. Gospodarz mógł sobie zasnąć i nikt problemu nie robił. Sprzątali po imprezie ci, którzy zostali najdłużej. To też była super zabawa. Czasem rano jeszcze ktoś „skoczył” po bułki:-) Albo dojadaliśmy, co zostało:-) Nie siedziało się przy stole, tylko na dywanie, bo nie było tyle miejsca. (25 osób na 50 metrach!!! Przy tańcu trzeba było się mocno ściskać, a jednak był walc, twist, roc’n’roll:-) A teraz. Ufffff. Chyba się zestarzeliśmy. Imprezki w restauracji, wypad do dyskoteki. Dla mnie porażka. Moje pokolenie pogardliwie mówiło na takich: „dyskomuły”:-)Jak ja tęsknię do tamtych czasów. To , moim zdaniem był prawdziwy minimalizm. Gospodarz dawał chatę, a goście resztę. Impreza polegała na wymianie myśli i radochy, a nie lansu, żarcia i chlania. Postanowiłam do tego wrócić. Teraz mam własne mieszkanie. Na moich 42 urodzinach nikt nie będzie siedział na krześle!:-) PS. Miejsca jest trochę więcej niż w domu rodziców, bo dużo swojego dobytku w tym roku rozdałam:-) Ktos ma podobne wrażenia?:-) Pozdro!Kasia